Uwielbiam gadanie o niczym. To jedyna rzecz, o której coś mogę powiedzieć.

sobota, 22 stycznia 2022

The end of the world as we know it - czyli jak się żyło w Roku Zarazy?

 



Zastanawiam się, dlaczego narzekałam na tyle rzeczy w 2019? Co mi przeszkadzało? Dlaczego nie tańczyłam kankana od wieczora do ranka? Nie całowałam przechodniów na ulicach? Nie spędzałam każdego wieczora na kolacji w restauracji? (ach, ten piękny rym) Nie dotykałam nieznajomych?

Rok 2020, czyli Rok Zarazy, przyniósł mi wiele ciekawych odkryć, trochę dramatów i mnóstwo wolnego czasu. 4 miesiące przesiedziałam w domu, czekając kiedy będę mogła wrócić do pracy i kiedy zaczniemy wreszcie normalnie żyć. (kiedy zaczną latać samoloty?). Jestem wdzięczna mojemu pracodawcy, że przez te 4 miesiące wypłacał nam 100% naszej pensji, bo bez tego pewnie obgryzałabym tynk ze ścian. 

Kiedy tylko wróciłam do pracy, natychmiast zachorowałam. Nie, nie na Covid. Zachorowałam na pierś. Wróciłam szybkim lotem do kraju i natychmiast umówiłam się na wizytę lekarską, do mojej pani doktor. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że do poradni nie zostanę wpuszczona, wróciłam bowiem z kraju "zapowietrzonego" i pani doktor brzydziła się mnie dotknąć. Poprosiła mnie, żebym pokazała jej pierś przez szklane drzwi. Cóż było robić, podwinęłam bieliznę do góry i wystawiłam zdziwione cycki na świat (znaczy, na panią doktor i ludzi w poczekalni), a za mną ulica, ktoś idzie z dzieckiem za rękę, jakiś staruszek się potyka, pies szczeka, jeżdżą auta, przystaje autobus...no, normalne życie. 

Okazało się, że z moją piersią muszę natychmiast dostać do chirurga. To śmieszne, szczególnie, kiedy nawet do szpitala nie można było wejść. Udałam się więc na robotę prywatną. Zapłaciłam jakieś 1000 zł i wróciłam do domu z piersią na temblaku, zawinięta w 4 bandaże. Przespałam noc na fotelu w pozycji siedzącej, i na drugi dzień w całkiem innym szpitalu pozwoliłam młodemu chirurgowi nieco poskładać ten bałagan do kupy. Kiedy okazało się, że musze codziennie biegać na zmianę opatrunku, a każda wizyta to prywatnie 2 stówki, schowałam wstyd do kieszeni i zadzwoniłam do kolegi chirurga. Wiadomo, że nie jest najlepszą opcją świecenie cyckami po oczach komuś, z kim się piło, paliło, jadło i tańczyło. W każdym razie, było mi już wszystko jedno. Kolega szył, łatał, fastrygował, i jakoś po 6 tygodniach mogłam naprawdę wrócić do pracy. 

W 2020 dowiedziałam się też, że mój kraj postanowił opodatkować mnie podwójnie. Co za radość. To niesamowite uczucie, jakby ktoś ci załadował porządnego kopa w żołądek po tym, jak przebiegłaś maraton, wspięłaś się na Kilimandżaro z pełnym obciążeniem, i próbujesz utrzymać się na powierzchni bagna stojąc na palcach. Moją winą jest posiadanie rodziny w Polsce. 

Czy ja naprawdę narzekałam na czekanie na lotniskach przed 2020? Chyba nie wiedziałam co robię. Od lipca 2020 podróżuję w maseczce, pociąg, autobus, taksówka, samolot, pracuję w maseczce, i testuję się tyle razy w tygodniu, że zliczyć trudno, o stertach dokumentów do wypełnienia nie wspominam. 

Oczywiście, jak w życiu, były też wydarzenia, dzięki którym 2020 będę wspominać wyjątkowo dobrze. 6 grudnia, Mikołaj przyniósł mi najcudowniejszy prezent - mojego wnuka Jeremiego. Trzymałam go na rękach w jego piątym dniu na świecie, i było to cudowne uczucie, bo przecież w tym doskonałym, małym ciałku, jest też kawałek mnie. 

No, i nauczyłam się hiszpańskiego! Zaczęłam w marcu 2020  ciągnę dalej, bo daje mi to nieskończenie dużo frajdy. 

A tymczasem zaraza zaczęła się rozkręcać, i czekało mnie jeszcze wiele niespodzianek. 

Napisałam coś!!! Jestem niesamowicie z siebie dumna! Całuję wszystkich i będę się wdrażać z czytaniem i pisaniem!

Prosię. 

wtorek, 5 maja 2020

Napis próbny


Żeby coś napisać, trzeba sobie przypomnieć, jak to się robi.🍅

wtorek, 14 maja 2019

Luz-blues w niebie same dziury, czyli Zamiast chwilę gonić, kształtuję swój progres.


Ludzie zrobili się w tym XXI wieku strasznie niecierpliwi.  Dookoła wszyscy tylko tupią nóżką, niecierpliwią się marszczą narysowaną brew, bo wszystko ma być szybciej, prędzej, na wczoraj. Drzewiej tak nie bywało, głównie dlatego, bo mieliśmy kolejki.  Kolejki uczyły nas wszystkich cierpliwości, pogody ducha, wiary w lepsze jutro i interakcji z innymi. Stało się grzecznie, ze spuszczoną głową i siatą wielorazowego użytku w ręce, a także z nadzieją w sercu, jakieś 8 godzin po chleb, 12 po szynkę,  albo nawet trzy dni po nowy fotel, i nikt nie marudził, a przecież nie było smartfonów, tabletów, a dobra książka czy nadająca się do czytania gazeta, były na wagę schabowego bez kości.  Właściwie, jedyne co człowiek miał, to własny otwór gębowy i mózg, które to narządy trzeba było używać do komunikacji z innymi, a także po to, żeby nie zdechnąć z nudów.

Kolejka to był kiedyś odrębny świat, żywy, pulsujący organizm egzystujący na własnych prawach i według własnych zasad. Tutaj ludzie poznawali się, i obrażali na śmierć, tutaj rodziły się przyjaźnie, i związki na całe życie, ludzie umierali, rodzili się i pobierali. A teraz wystarczy, że do kasy stoją w ogonku trzy osoby, a już porzuca się wózek sklepowy wyładowany frykasami i ucieka do innego, mniej zakorkowanego sklepu. Wiem, bo sama tak robię!

Polacy to bardzo ambitny naród. Podróżowanie z Polakami to zawsze ten sam scenariusz. W momencie, kiedy na tablicy lotów wyświetli się numer bramki dla samolotu lecącego do Polski, korytarz zaczyna falować. Ludziska tratują się wzajemnie, ciągnąc za sobą tobołki i dzieci, żeby tylko być pierwszym w kolejce. Ci co nie wykupili pierwszeństwa wejścia na pokład, rzucają nienawistne spojrzenia tym, którzy mają bumagę i wyrastają na samolotowych celebrytów. (znaczy maja dostęp do pólek na bagaże jako pierwsi) Ledwie samolot dotknie ziemi, a zaraz co najmniej kilka osób zrywa się z siedzeń i próbuje dorwać się do schowków na bagaże, bo trzeba być zawsze pierwszym przy wyjściu. Nie zawracają sobie głowy tym, że stewardesy grzecznie proszą, żeby usadzić tyłek na fotelu, że samolotem szarpie, a oni walą siedzących na fotelach po głowach swoimi walizkami. Liczy się to, że są szybcy, a właściwie najszybsi. Ci mniej ambitni, którzy posłuchali próśb stewardes, z góry mają gorzej, bo są opóźnieni, muszą zatem wciskać swoje kończyny pomiędzy ciżbę, i przeć do przodu z absolutnie obojętnym wyrazem twarzy. Jeszcze meterek, jeszcze dwa i będę piąty, a nie dziesiąty.

Czy może być gorzej?
Może.

Samolot dotknął ziemi, rozpoczęło się gorączkowe wyciąganie rąk do półek i wciąganie na siebie co tam kto na plecy wciągnąć musiał, bo nad lotniskiem przechodziły akurat burze z piorunami.

Niestety, z powodu tych właśnie burz nad lotniskiem, schody nie mogły być podwiezione do samolotu. Wytłumaczono nam grzecznie, że opuszczanie samolotu w obecnych warunkach pogodowych jest niebezpieczne, bo można spaść i przefasonować sobie szlachetną fizys, i że metalowych schodów w czasie burzy też nikt nie będzie pchał przez płytę lotniska, bo prawa fizyki są bezlitosne.

Ludzie nie ustępowali, i dalej czekali ściśnięci z przodu samolotu, jak sardynki w puszce. Na początku stali i czekali, patrząc beznamiętnie w okno, telefonując do najbliższych, czytając newsy na Facebooku. Po godzinie zaczęły się pierwsze nerwowe wycieczki do toalety, a co za tym idzie, głośne prośby o udostępnienie tunelu życia. Powietrze zgęstniało, okna zaczęły parować, a pot skraplać się ludziom na czołach. A potem się zaczęło:

Najpierw całkiem niewinnie:
- Hej, otwierajcie te drzwi. Albo chociaż jakieś okna otwórzcie! Bo, k*rwa, sam sobie kopniakiem otworzę!

Po dwóch godzinach:
- To jest pogwałcenie praw człowieka! Jesteśmy odcięci od picia i jedzenia! Niech nam coś przyniosą! I ubikacja nie działa!

Po 3 odezwali się polscy herosi, którym już piwo nieco wywietrzało z głów :
- Niech tylko otworzą te cholerne drzwi, ja sam wyskoczę i dopchnę te schody, jak się leniom nie chce robić! (Niestety, nie doczekałam się momentu, kiedy będzie leżał na płycie lotniska z połamanymi kikutami)

Po 4 godzinach przystąpili do ataku wielbiciele mediów:
- Ja to wszystko nagrywam!! To będzie w tefałenie!!!
- Proszę mnie nie nagrywać! Bo jak ja pana nagram, to mnie pan popamięta!

Po 5 agresja obudziła się u matek polek:
- A te pindy (o stewardesach) tylko stoją i się śmieją, zamiast zadzwonić po pomoc! Jakbym jedną z drugą za kudły złapała..



Oczywiście, ja też należę do niecierpliwych.  Po pierwsze, kupiłam bilet na wcześniejszy lot, po drugie, zwykle dzwonię po taksówkę w momencie, kiedy już stoję w kolejce do kontroli paszportowej. Niestety, postanowiłam być równie ambitna jak moi rodacy, i tym razem zadzwoniłam jak tylko samolot wyłączył silniki . Dzięki temu, zamiast 80 zł, zapłaciłam 300. To była kara za moje ambicje i polską niecierpliwość.

piątek, 11 stycznia 2019

"Czekanie sprawia, że gorzknieje cała słodycz w nas" czyli w poszukiwaniu straconego czasu.





Zaraz wracam! Już jestem spakowana, ostrzę ołówki, wyciągam notesik, i piszę. Jeszcze tylko należy omieść pajęczyny, zdrapać paznokciami pleśń,  wygonić zalegający w kątach kurz...i można już!


A tymczasem, takie dwie krótkie gawędy, popełnione w całkiem innym miejscu. Może natknie się na nie jakiś samotny wędrowiec, a ja biegnę reanimować tego uroczego blogaska, i zaczynam sprawdzać, kto jeszcze żyje.

Zdaję sobie sprawę, że istnieją wyznawcy płaskiej Ziemi, Janka Taratajcio, zawłaszczenia globu przez reptilian, tego, że Finlandia nie istnieje, bo udaje ją Szwecja, że jesteśmy własnie w statku kosmicznym w drodze na Proxima Centauri, i że Lenin był grzybem. Należę nawet do forum, które zajmuje się głównie rozkminianiem tego typu cudów. Z tym, że osobiście nigdy nie spotkałam kogoś, kto wierzy w chemitrails, leczy się piciem wody utlenionej czy uważa, że raka da się uleczyć odrobaczaniem. No, do czasu. Pół roku temu zostałam poproszona o to, żeby zdjąć lusterko do makijażu z parapetu, bo trawa u sąsiadów z tego powodu zgniła, i kwiatki rosnąć nie chcą. Uparcie malowałam się siedząc przy oknie, co doprowadziła do tego, że moja sąsiadka przechodząc do toalety traciła pamięć i nie wiedziała kim jest. Na szczęście znalazła proste rozwiązanie i w oknie stryszku umieściła małe lusterko, które odbija moje złe oko. I tak sobie żyliśmy w dobrostanie sąsiedzkim przez 6 miesięcy. Dzisiaj dowiedziałam się, że hoduję konopie indyjskie w piwnicy. Sąsiedzi widzieli jak dwa razy w miesiącu przyjeżdża do mnie wieczorem jakiś facet i wnosi mi skrzynki z sadzonkami, a w ogródku ich jakoś nie widać. I tym sposobem Pan Warzywko, mój dostawca warzyw i owoców załapał się na stanowisko dealera. No, cóż...tymczasem otrzymałam ostrzeżenie...czekam aż obudzi mnie rozwalanie kopniakiem drzwi o świcie, i wesoły okrzyk powitalny "Na ziemię , łachudry, ręce do tyłu". Kocham teorie spiskowe:-)

Wysłuchałam wczoraj audiobooka Katarzyny Nosowskiej, pt "A ja żem jej powiedziała...". Uderzyły mnie dwie sprawy, po pierwsze, że jestem jak Nosowska (a zawsze myślałam, że jestem jak Czubaszek, tylko bez parówek, i umiłowania dla telewizji) , i po drugie, że nie jestem jedyną, która cierpi na "syndrom oszusta". Nosowska też na to cierpi. Ucieszyłam się, bo jednak w kupie raźniej. No, i skoro artystka Nosowska cierpi, to ja, zwykły zjadacz chleba ze smalcem, nie mam się czego wstydzić. Syndrom oszusta polega na tym, że jakby cię ludzie nie komplementowali, co by dobrego o tobie nie mówili, to masz poczucie, że okłamujesz tych biedaków, bo wiesz, że prawda jest inna i pewnie zaraz na wierzch wypłynie. Co gorsza, będzie sobie dryfować jak nie powiem co, a wszyscy będą marszczyć nosy przytruci jej fetorem. Pochwalą cię w pracy, natychmiast jesteś załamana, że zaraz pewnie wyjdzie na wierzch, że nie dopisałaś kropki na końcu zdania, w tym emailu z zeszłego miesiąca. Powiedzą, że ładnie wyglądasz, to prawie powód do rozpaczy, bo przecież wiesz, że trzeci paznokieć u lewej nogi masz krzywy!!! Dziecko ci powie, że miało super dzieciństwo, a tobie w głowie pojawia się myśl, o tym jak zapomniałaś go odebrać z przedszkola w 1994 w marcu. Każdy komplement jest powodem do wbijania sobie noża w bebechy, takiego radosnego seppuku ze szczerzeniem zębów. No, bo jednak należy się uśmiechnąć i za dobre słowo podziękować. Jeśli tekst na blogu ma za dużo dobrych komentarzy, to zaczynam trzeć głową o ścianę, bo ja przecież pisać nie umiem, i pewnie ci biedni ludzie zaraz się zorientują, a przy okazji wyjdzie na jaw, że tubkę pasty do zębów zawsze naciskam w środku, i krzywo zakręcam słoiki, nie potrafię parkować, nie potrafię gotować, brakuje mi górnej szóstki...! Jestem ohydnym oszustem. Wierzę jedynie w komplementy przypadkowe, niezamierzone. Taki jak ten otrzymany od pani doktor, którą uraczyłam radosną nowiną, że jest taka opcja, że mogę przechodzić menopauzę. Pani doktor wyglądała na tak wystraszoną, że sama zamarłam w przerażeniu...o jeżu kolczasty, pewnie powie mi teraz jakąś straszliwą tajemnicę, którą matka i ciotki, oraz pisma kobiece przede mną ukrywały. Może kobietom po menopauzie wyrastają penisy? Pani doktor pochyliła się nade mną ze współczuciem i wyszeptała. "Ale dziecko już pani urodziła?" Tak, pani doktor, trzydzieści lat temu.... / I to jest piękny komplement, który kobieta może niechcący od kobiety dostać. (ale pani doktor nie wie, że tuż pod lewym okiem mam prawie zmarszczkę). Są tu jacyś z syndromem oszusta?

Pozdrawim,
Pieprzu, okropnie zapóźniony

niedziela, 18 marca 2018

Kiedy koszmar mieszka w szafie czyli namiętne wspomnienie o rajtuzach.

Otworzyły się ludziom oczy i poznali, że są nadzy.






Szata nie czyni człowieka, powiadają. Zgodzę się z tym, bo założenie spodni nie uczyni z ciebie mężczyzny. Do tego, żeby nim być, trzeba jeszcze innych atrybutów, zwykle ukrytych w nogawkach tych spodni; w nogawkach, a nie w kieszeniach, drogie siostry. Pamiętajmy , żeby nie mylić węża w nogawce, z wężem w kieszeni, bo to dwa różne gatunki. 

Jak to jest u Was z ubraniem? Ja preferuję proste odziewanie połączone ze sprytnym (w moim własnym, naiwnym mniemaniu) zakrywaniem tego, co tylko zakryć się da (a capite ad calcem). Najchętniej kupiłabym sobie jakąś wygodną szatę w stylu Festera Addamsa, która byłaby w kolorze czarnym, i koniecznie posiadała maskujący kaptur  a'la lord Palpatine.





Ubranie jest nam nieodzowne do codziennego funkcjonowania, i wtapiania się w otoczenie, lub też korzystnego wytapiania się z niego. Tak, nasze ubranie bez wątpienia coś o nas mówi. Nawet to, że nic o nas nie może powiedzieć, bo brak nam stylu. Ale czy brak stylu nie jest sam w sobie stylem? Jeśli istnieje makeup- no makeup, to pewnie istnieje też styl no-style. 

Własny styl wypracowuje się przez lata i  jest raczej ciężki do zmiany, bo jest z nami zszyty i zżyty, a zmiana stylu wymaga odwagi i może być bolesna. Do dzisiaj pamiętam, kiedy moja ukochana przyjaciółka postanowiła na zmianę w wyglądzie, zostając swoim osobistym coachem ubraniowym.  Gdyby wcześniej mnie uprzedziła, że przyjdzie na spotkanie w nowym trendzie, pewnie nie zachowałabym się tak bezdusznie i nie pokładała na ulicy ze śmiechu na jej widok.  Teraz myślę, że wyglądała zjawiskowo, ale wtedy kojarzyła mi się nieodparcie jedynie z Mańką Barcik. Byłam pewna że zaraz cmoknie, klepnie się po biodrze, spojrzy  na mnie i zapyta - No, co? Klasa dziewucha, co? Nie przyglądaj się pani, bo od oskomy zęby się psują!


W każdym razie,  ja nie należę do kobiet, które nadmiernie przejmują się swoją garderobą i stylem. Od czasu do czasu zamawiam z internetu coś bezkształtnego w kolorze czerni, i jestem gotowa na przywitanie kolejnej pory roku. Istniały jednak w moim życiu koszmarne momenty związane z ciuchami....

1. HALECZKA 



-Patrz jaką piękną haleczkę ci kupiłam, wszyscy będą ci zazdrościć. - obwieściła mamusia wracając pewnego dnia z pracy i rzucając na krzesło jakiś atrakcyjnie wyglądający kawałek quasi - muślinu.

Jak zwykle dałam się nabrać własnej matce, chociaż wyczułam jakieś fałszywe nuty, bo podskórnie już wiedziałam, że dorośli są czasem z prawdą na bakier. Łypnęłam na biały strzępek z ukosa i poczułam między nami jakąś rodzącą się niechęć.  Była jak te dziewczyny, które mają nicki - lawendowy anioł, anielska lawenda lub jakaś inna zmutowana  hybryda , a w realu okazują się być  fochem borsuczym , kapibarą lub barrakudą. Już przy pierwszej przymiarce odebrałam niezłą lekcję życia, że uroda absolutnie nie świadczy o dobrym charakterze. Przysięgnę, że halka miała co najmniej jeden ostry pazur, którym złośliwie smyrała mnie pod lewą pachą. 

- Przestań udawać! - krzyknęła zdenerwowana mamusia, zirytowana moimi skargami.- To piękna haleczka i będziesz w niej chodzić. 

Halka była psychicznie niestabilna. Na wieszaku prezentowała się niczym ten zwiewny motyl, a przyłożona do ciała, była niczym koszula Dejaniry, wpijała się w skórę, żarła ją bez skrupułów, i z wyraźnym zadowoleniem. Ponieważ w tej to haleczce mamusia wysłała mnie do komunii, dla obserwatorów wyglądało to pewnie, jakby sam  Lucyfer smagał mnie biczem po plecach, kiedy tak tańcząc diabelskiego twista, podchodziłam bliżej ołtarza. 

Powinnam napomknąć, że z moją rodzicielką trudno było dyskutować, jeśli już przy czymś się uparła, to nie pomagał nawet płacz i krzyki. Pamiętam jak siąpałam nosem skarżąc się, że woda do kąpieli jest zbyt gorąca. Oczywiście nie uwierzyła. Nie uwierzyła dopóki nie zajrzała do łazienki, bo zwabił ją tam zapach gotowanych nóżek. 

- Hmm...faktycznie, wyglądasz jak ździebko ugotowana. Czy to mięso odchodzi ci od kości na kolanach? Wiesław, chodź tu proszę. Zobacz co ona znowu wymyśliła! Zrobiła z siebie rosół w wannie! Czekaj, jak już tam siedzi, to może faktycznie dorzucę włoszczyznę, i po prostu ją zjemy. ...Co za dziecko! Przecież trzeba było powiedzieć, że za gorąca!


2. RAJTUZKI:



Rajtuzki były wyjątkowymi draniami. Działały w tandemie i były przyczyną opóźnienia mojego rozwoju motorycznego.. 
Dlaczego były ich 2 pary?

- Masz takie chude nogi, wstyd pokazać cię na mieście - tłumaczyła mamusia - ludzie pomyślą, że my z ojcem sami jemy, a tobie nie dajemy. Lepiej załóż drugą parę, przynajmniej będziesz chociaż trochę przypominać normalne dzieci sąsiadów, które nie trzeba błagać na kolanach żeby coś zjadły.  

Pierwszy rajtuz zawsze był za mały, wiecznie podskakiwałam żeby go podciągnąć. Dlaczego był za mały? Odpowiedz jest prosta - była to para pocerowanych matuzalemów, które nie dawały się do prezentacji na forum światowym. Drugi rajtuz był elegancką parą, kupioną na zaś. Znaczy pasował na osobę jakieś 20 cm wyższą i 15 kg tęższą ode mnie i sprawiał, że wyglądałam jakbym nosiła spodnie z shar-peia. 

-Czasy są trudne - mówiła mamusia  - trzeba się dostosować,  nie martw się, dorośniesz do tych rajstopek.

Pierwsze rajstopki ściągały drugie rajstopki. Najpierw podskakiwałam żeby naciągnąć na moje kościste cztery litery te pierwsze, a potem żeby naciągnąć na stopy te drugie. Strasznie mnie to męczyło. Przez to przestałam chodzić, i wyglądało na to, ze cofam się w rozwoju . Zamiast bawić się z dziećmi w chodzi lisek...siedziałam w kącie sali i fukałam na wszystkich.


3. BIUSTONOSZ:

Pamiętam, że patrząc na swoje dwie rozwielitki marzyłam, żeby je wreszcie ukryć w jakimś kostiumie kąpielowym koniecznie ze stanikiem, bo chodzenie po plaży w samych majtach było torturą. Rodzice nie mieli jednak współczucia dla mojej rodzącej się purytańskości i skromności, i miałam wrażenie, że w tych majtach będę biegała po plaży do matury. I żeby była jasność, nie prosiłam o piersi, prosiłam o stanik, żeby te dwa placki zakryć. Na szczęście piersi ruszyły, i to tak jakby chciały odrobić zaległości. Mama kupiła mi wreszcie moją pierwszą przepaskę, bo inaczej tego nie można było nazwać.

Oczywiście, teraz też nie wyobrażam sobie życia bez biustonosza.  Głównie dlatego, że mam dużo miłości w stosunku do bliźnich i nie chciałabym ich skrzywdzić. Dlatego palenie staników uważam za wyjątkowo nietrafiony pomysł, chyba że w zamyśle feministek było  używanie piersi jako niebezpiecznej broni przeciwko mizoginom tego świata. 

Biustonosz i buty należą do produktów, których nie kupuję przez internet, bo należy je przymierzyć. Niedobrane potrafią zmienić losy świata. Kto chociaż raz podróżował w zbyt ciasnych butach lub biustonoszu ze złamaną fiszbiną (kiedy kawałek ostrego drutu wbija się w serce), ten wie o czym mówię. 

W ostatnie Święta Mikołaj sprezentował mi kartę podarunkową do sklepu z fikuśnie elegancką bielizną. Wiedząc czym to grozi, zostawiłam wszystko na ostatnią chwilę. W końcu jednak nadszedł ostateczny termin; trafiłam do tego przybytku rozpusty, i poddałam się karze przymierzania. Ukryłam się za przepierzeniem i zdjęłam kurtkę, sweter, t-shirt, a na końcu zzułam biustonosz. 

Piersi wyskoczyły radośnie, śmiejąc się perliście, obijając o siebie i ściany, upojone wolnością, rozchichotane, nieświadome jaki tor przeszkód dla nich szykuję. Kurtyna zafalowała i pojawiła się pani sprzedawczyni uginająca się pod naręczem koronkowych szmatek.

Jak wygląda przymierzanie biustonosza? Oczywiście, wygląda zupełnie inaczej niż na reklamach. Po pierwsze biustonosz musi być bardzo dopasowany pod spodem. Wciągasz więc brzuch, lewą nogą zataczasz koła jak chcący się podrapać po szyi mops, gimnastykujesz ramiona żeby dopiąć się z tyłu na pierwszą haftkę. Następnie zaczynasz zaganiać piersi z boków na przód. Nie myśl, że jest to łatwe! Większość piersi znakomicie czuje się pod pachami i trzeba je stamtąd wygarnąć, wyłuskać, wydziobać do przodu siłą i zdyscyplinować czymś co nazywa się fiszbina, a jest ordynarnym druciskiem wpijającym się w klatkę piersiową. Następnie każdą pierś należy ucapić pełną dłonią , podnieść i ułożyć wygodnie w przeznaczonym dla niej koszyczku. Jeszcze parę niezbędnych poprawek, wężowych ruchów i już. 

Czujesz jak zalewa cię fala potu, piersi wydają się mocno urażone traktowaniem ich jakby były kawałkiem ciasta na pierogi i specjalnie kładą się krzywo i wypuczają , a przed tobą leży następnie 15 fikuśnych cudeniek, które czekają na swoją kolej. Uprzejma sprzedawczyni pyta zza kotary czy przynieść inne - mniejsze, większe, bardziej wycięte, mniej wycięte, czarne, białe, różowe...

Mnie zmęczyło już przymierzenie pierwszego koronkowego cuda. Zdecydowałam się na ten pierwszy przymierzony, plus jego bliźniaka w innym kolorze. Ponieważ pot lał mi się już z uszu, pominęłam założenie swetra i wyskoczyłam zza kotary w samym t-shircie zgadzając się na wszystko, żeby tylko wyjść jak najszybciej na świeże powietrze. Wyciągnęłam z torby voucher uprawniający mnie do "nicniepłacenia" i...okazało się, że mam tam tylko kopertę, reszta została w domu. Ponieważ jak zwykle zostawiłam wszystko na ostatnią chwilę i za kilka godzin czekał mnie lot do krainy puddingu, umówiłam się, że zakupy odbierze w dniu następnym mój ulubiony mężczyzna. 

Muszę przyznać, że bywają ekspedientki z poczuciem humoru. Kiedy następnego dnia MUM pojawił się w sklepie pełnym kobiet mówiąc, że ma tu odłożone dwa biustonosze z wczoraj, uśmiechnięta ekspedientka szybko przyniosła je z zaplecza, i zapytała głośno:

-Chce pan jeszcze raz przymierzyć?

Pieprz.




Widzę, że trzeba będzie zrobić imprezę z okazji nadchodzących 500 000 wyświetleń! 

środa, 21 lutego 2018

"To nie mężczyzna powstał z kobiety, lecz kobieta z mężczyzny. Podobnie też mężczyzna nie został stworzony dla kobiety, lecz kobieta dla mężczyzny" czyli Obłęd salonowy.



Uwielbiam moment powrotu do domu, ten pierwszy poranek kiedy budzę się we własnym łóżku i wiem , że nic nie muszę. Mogę leżeć aż do momentu powstania pierwszych bolesnych odgnieceń, mogę zwisać z łóżka jedną połową ciała do godzin popołudniowych, albo zerwać się o brzasku i uprawiać jogging rozgarniając smog ramionami (z tym, że to akurat jest mało prawdopodobne).  Doceniam  to niespieszne życie, zanurzenie się w ulubionym fotelu z cudownie miękkim kocem na kolanach i własnym kubkiem parującej kawy w ręce. To jest właśnie moje małe, polskie hygge czyli dobrostan.

I tym razem też tak było. No...prawie.
Wypiłam kawę, leniwie zsunęłam się z fotela i w lekkim po-podrożnym pokurczu (podróżowanie tanimi liniami ma swoje następstwa) potruchtałam starczym galopkiem do schodów, aby powyczyniać tam nieco rozciągających mięśnie mojego ciała wygibasów jęcząc przy tym tak, że sam Paszeko poczułby się zawstydzony.

Podniosłam wzrok w górę, gdzie jeszcze kilka lat temu urzędowało moje dziecko, i dobry stan szlag trafił, a na jego miejsce przyszła fala złości tak wielka, że kwas pienił się na ścianach, a żółć zrywała farbę ze ścian i wypiętrzała krakelury na obrazach w stołowym.

Zawyłam jak wadera w rui: 
Aaaa...chodź tu w tej chwili! Aaaaa!!!

I tu przerywam na chwilę ten rodzinny dramat, żeby się nieco wytłumaczyć. Jak wiadomo, tworzy nas genetyka i wychowanie. W mojej rodzinie panowało przekonanie, że mężczyzna panem jest i władcą kosmosu. Rolą kobiety, natomiast, jest być uśmiechniętą, nie wchodzić mu w drogę, i ogólnie się nie czepiać.

Wszystkie kobiety w mojej rodzinie (z obu stron) to potulne kotki, zawsze uśmiechnięte, zgadzające się na wszystko z radością, nie podnoszące głosu i żyjące we własnym świecie - książek, zwierząt, muzyki, ogródków i jedzenia kiełbasy. Na dodatek w momentach trudnych odpalamy silniki rakietowe i bierzemy nadgodziny, ciągniemy pług zamiast konia, służymy za taczkę do wożenia cegieł, budujemy dom własnymi rękoma, hodujemy żywiznę, wymyślamy party na dwanaście dań mając w domu jedynie paczkę połamanych paluszków i tarty ser między zębami . 

Zapomniałam dodać, że rodzimy mimochodem, nie odrywając się od roboty. Wiecie...szybki poród pod baobabem, następnie dziecko w chuście przystawione do piersi i w pole, żeby nie było nadmiernych przestojów. Mężczyzna w naszym domu służył jedynie do rządzenia - na ścianach ma być taki kolor, kupiłem takie meble, moje majtki muszą leżeć na stole bo lubię na nie patrzeć, w czwartki ma być rosół, nie obcinaj włosów.


Oczywiście, w mojej rodzinie nie ma rozwodów. Chyba  wiadomo dlaczego? Bo żaden facet nie jest na tyle nieroztropny, żeby wypuszczać takie cuda (cudaki) z rąk. Prędzej by zabił, niż pozwolił odejść. To oczywiście wynika z czystej samczej zazdrości, która by go zadusiła, gdyby tylko wyobraził sobie, że jakiś facet poza nim może mieć takie łatwe życie. Inni mężczyźni muszą zdejmować buty, ostrzyć noże,  umieć naprawiać różne sprzęty, posługiwać się wiertarką, a może nawet przynosić węgiel z piwnicy i zmieniać koło w samochodzie. Nasze samce mogą leżeć na kanapach i ćwiczyć kciuk, lub też siedzieć w domu w elegancko wyprasowanej koszuli i zadawać szyku czekając na podanie obiadu, taniec brzucha i specjalnie przygotowany program wieczorny. O PMS-ach w życiu nie słyszałyśmy, nie znamy, osobiście nie praktykujemy, bo by nam to zmierzwiło ten różowy puszek, którym jesteśmy naturalnie otoczone. 

Wiecie, w normalnych domach kobieta podnosi głos i ma normalne pretensje, ze nie posprzątane, że naświnione w kuchni, że deska w toalecie nie jest opuszczona, że powinien się ogolić, że ma głupie pomysły. W mojej rodzinie to się nie zdarza. U nas codzienne życie wygląda tak:

- Jutro lecę w kosmos!
- Dobrze kochanie, zaraz znajdę termos.

- Kupię sobie czołg!
- Świetny pomysł, możesz go parkować na tych grządkach gdzie mam swoje ulubione kwiatki.

- Będę mial kochankę!
- Tylko proszę cię,  wybierz jakąś zdrową, ty tak łatwo łapiesz infekcje.

Wierzcie mi, jeśli by mój zakontraktowany powiedział, że ma zamiar jutro wyłupić sobie oczy lub odgryźć osobiście rodzinne klejnoty i zrobić z nich klik-klaki to pobiegłabym szukać odpowiedniego sznurka w szufladzie. 

Ale ponieważ z pokolenia na pokolenie, my kobiety lekko się wyemancypowałyśmy, a w mojej krwi burzy się feminizm, który spał przez jakieś ostatnie 1000 lat, to i ja staję się z roku na rok bardziej wypyszczona  i wymowna, i nawet śmiem mieć pretensje:

No, to teraz możemy wrócić do sceny początkowej:

Ja: Aaaa...chodz tu w tej chwili! Aaaaa!!!
On: Ale o co chodzi?
- O co chodzi? O co chodzi?Człowieku! Przybiłeś do ściany mój najlepszy koc! Czy ty masz dobrze w głowie???!!!
- No, i to jest powód żeby się tak wydzierać? Nawet nie wiedziałem, że potrafisz tak głośno krzyczeć!
- Chowałam tę umiejętność na ten specjalny moment!
- Ale co takiego? Nie przesadzasz?
- Przesadzam? Gdybyś miał normalną żonę, to twoje zwłoki już dawno leżałyby na kuchennej podłodze przebite widelcem do mięsa! Powinnam pewnie odtańczyć taniec radości, że koc, który dostałam od mamy na urodziny i hołubiłam w skrytości pokoju, ratując go przed zakusami podstępnie opróżniającego dom rodzinny juniora, został właśnie przyszpilony 12 cm gwoździami...aaaa...muszę się uspokoić bo zwariuję!
- No i co się takiego stało? Gaaabi, daj spokój. To jakaś histeria? Kompletnie cię nie poznaję.
- (cenzura)! Dlaczego ja nie mogę mieć normalnego życia? Dlaczego po powrocie do domu nie mogę znaleźć swoich rzeczy na miejscu? Chcę kłódkę na drzwiach pokoju! I drzwi pod prądem!!!
- Jasne - mruknął obrażając się natychmiast. - Zobacz jak ty się zachowujesz. Wracasz po dwóch tygodniach do domu i zamiast się relaksować to robisz aferę z powodu jakiegoś koca!
- Dlaczego...? Dlaczego koc jest przybity do ściany?
- Aaaa....no, widzisz...to jest kurtyna cieplna. Wiało z gory.
- I musiałeś do tego użyć mojego najlepszego koca? Nie mógł to być jakiś stary łach? Albo twoja kurtka?
- Ale ten tak leżał na boku, to pomyślałem, że niepotrzebny.
- Zejdź mi z oczu na co najmniej godzinę, bo jeszcze chwilę i zginiesz w męczarniach...

Co oznacza, że nie jestem jeszcze gotowa na pełną konfrontację. 

W podobny sposob straciłam niektóre meble (nie pasowały tutaj), ubrania(źle w tym wyglądałaś, to nie twój kolor), zastawę stołową (nie mieściła się na półce ), książki (zauważyłem, że nie wracasz do nich to wywiozłem do biblioteki, panie tak się ucieszyły), buty (nie były fajne, następnym razem powinnaś się poradzić zanim coś kupisz), narzuty na łóżka (chciałem zrobić z nich patchwork, ale coś nie wyszło) i wiele, wiele innych rzeczy.


-
Dodatek extra:
Tak, miałam skończyć ale tymczasem...
Wpadłam jak zwykle lekko spóźniona do salonu fryzjerskiego. Byłam tak bardzo podniecona wizją odświeżonych blondów z odrobiną złotego połysku, że z radości wyrwałam klamkę z drzwi. 

Nie wiem co ja mam w tych rękach...imadło? 4 lata temu wyrwałam drzwi od lodówki, tak na dobre...tak, że trzeba było zmienić lodówkę, a przecież przybiegłam tylko skubnąć listek sałaty i wypić szklaneczkę rosy zebranej o poranku! A tym razem klamka, wyrwana z mięsem z krwawiących trzewi drzwi, żyły na wierzchu, odrzwia w agonii. Straszny widok.  

Popatrzyłam na swoje malutkie rączki, i pomyślałam, że drzemie w nich moc,  a potem przyszło mi do głowy, że mój mąż to miał szczęście...i wszystkie żywe istoty, które przeszły przez moje dłonie też. Nie zapomnijmy jednak, że moja prababcia własnymi dłońmi wybudowała kamienicę, i jeszcze w wieku 95 lat sama przynosiła sobie węgiel z piwnicy, babcia pracowała już jako 5 latka, urodziła 6 dzieci, nie odrywając się nawet od łuskania fasoli, moja mama w pewnym momencie oprócz pracy zawodowej doglądała 3 odrębne  gospodarstwa domowe, mając do dyspozycji jedynie 24 godzinną dobę, a ja sama urodziłam 4 kg juniora przerywając studiowanie książki do gramatyki jedynie na 10 minut. Czym jest dla mnie taka materia jak chińska podróbka metalu? Hej!

Pieprzu!