Uwielbiam gadanie o niczym. To jedyna rzecz, o której coś mogę powiedzieć.
piątek, 9 lipca 2010
Wałęsam się pośród dni jak dziwka w świecie bez trotuarów czyli Co robimy od stuleci? Dzieci...
Dzień był piękny. Słońce świeciło pilotom w oczy, a chmury z przestrachu przed jego mocą rozpierzchły się jak zbłąkane owieczki po niebie. Wyszczerzyłam zęby prosto w błękit i założyłam ciemne okulary. Trzymając jedną rękę na kierownicy, i czekając na zmianę świateł zaczęłam po omacku szukać włącznika radia – wkrótce z głośników dobiegł industrialno – technologiczny łomot w rytmie którego chętnie podążam do pracy. Otworzyłam dach i do środka wdarło się niebanalne powietrze ulicy, pomieszane nieco z zapachem spalin i przetrawionego potu ludzi pracy. Tak…jestem gotowa do podróży. Srebrne tornado pruło przez miasto, a ja rozkoszowałam się upojnie pogodnym dniem i brakiem korków na drodze.
Zapaliłam papieroska i oddałam się myśleniu o dniu następnym.
- Smrodliwy ten papierosek – pomyślałam kiedy dopadł mnie zapach palącego się plastiku. Bez zastanowienia się zdusiłam gada w popielniczce myśląc bardzo źle o rodzimej branży tytoniowej. Niestety zamkniętego pudełka wciąż wydostawał się cienki ogonek dymu, drażniąc moje nozdrza i nerwy.
- Ależ cuchnie – wykrzywiłam się okrutnie znowu rozważając opcję rzucenia palenia ze względów estetycznych.
Śmierdziało obrzydliwie – pakuły, spalona guma, podpiekany cap, tlące się runo owcze. Na dodatek gęstość dymu jakby się nieco zwiększyła. Otworzyłam torebkę i z czeluści wygrzebałam małą butelkę wody mineralnej. Zalałam smród. Okazało się jednak, że zalany śmierdzi bardziej intensywnie i na dodatek zaczyna wyłazić spod kierownicy i jakby z boku auta. Włosy zjeżyły mi się na głowie, a w myślach zobaczyłam wielki napis – „JA GORĘ”!
Zaczęłam wypatrywać najbliższego zjazdu. Jest, jest! Mała zatoczka a nawet kilka stojących tam osób. Zjechałam na bok i zatrzymałam śmierdziela tuż przed stopami grupki pięknie roznegliżowanych pań.
- One raczej mi nie pomogą – pomyślałam przytomnie.
Porwałam torebkę i wyskoczyłam z auta jak z procy. Wybiegłam na drogę i najpiękniej jak potrafiłam wykonałam gest znany już starożytnym, który przetłumaczony na język słowa brzmi: Niech to szlag! Nie mam gaśnicy a samochód mi się fajczy!!! Człowieku – KURNA - pomocy!
Z hukiem zahamowała ogromna ciężarówka i na drogę wyskoczył spocony kierowca. Sprawnie ugasił pożar butelką mineralnej pożyczonej od „pięknych pań” , pocieszył mnie że to „tylko koło” i zmartwił, że „teraz już się nie pojedzie”. Natychmiast zadzwoniłam po domową pomoc drogową. Niestety dojazd w miejsce, w którym akurat przebywałam wymagał nieco czasu i na dodatek zorganizowania pomocy przyjacielskiej. Godzinka jak nic. A w pracy ludzie czekają, a szef będzie wyrywał przerzedzone włosy z głowy, a w ogóle nie chcę tu kwitnąć godzinę. Potoczyłam wzrokiem dookoła. Las, ale jakby coś więcej niż las. Gaik płatnej miłości z łazienką, w której pluskała się jedna z pracownic przybytku używając w tym celu wysokozmineralizowanej butelkowanej wody Henryk i własnej spracowanej dłoni. Majtki smętnie wisiały na krzaku obok. Normalnie – trzeba się umyć po robocie pomyślałam i nawet się uśmiechnęłam w stronę klasy robotniczej. Od ściany wschodniej powiało chłodem.
- Nie jest dobrze – zauważyłam przytomnie i postanowiłam się czymś zająć.
Schyliłam się i zaczęłam oglądać samochód od spodu, przy tej gimnastyce dekolt sięgnął mi do pępka, a piersi niemal wybiły zęby. Z przejeżdżających samochodów dało się słyszeć chrząkanie młodego goryla i inne naturalne odgłosy świata zwierzęcego. Kobiety przydrożne mlasnęły z niezadowoleniem przeżuwając zapewne resztki miłosnej strawy, a kąpiąca przerwała płukanie gardła głośno wypluwając wodę. Wolałam udawać, że nie rozumiem. Podniosłam maskę i zaczęłam tam bezsensownie grzebać, próbując sprawdzić czy oprócz koła coś jeszcze stanęło w płomieniach. Grzebanie w silniku oznaczało w moim przypadku dotykanie palcem różnych drutów i zwojów, o których pochodzeniu i przeznaczeniu nie mam bladego pojęcia. Zapamiętałam się w tym grzebaniu i zaglądaniu. Siłą rzeczy moje cztery litery nieco się wypięły w stronę drogi. Z mijających nas aut doleciało nawoływanie godowe szympansów. Córy Koryntu zawyły posępnie, a jedna wyciągnęła z torebki mały telefon i zaczęła do niego szybko mówić w jednym z języków słowiańskich. Wyprostowałam się natychmiast i spojrzałam na zegarek. Minęło zaledwie 10 minut.
Usiadłam w samochodzie. Damy stanęły u jego końców. Sytuacja wyglądała na patową. W ciemnym garniturze, i w okularach wyglądałam na rasową, nowoczesną i zmotoryzowaną burdel mamę lub na tirówkę w wersji „business”.
Pięć minut później tuż przed moim autem zatrzymał się z piskiem opon czarny karkowóz z ciemnymi szybami. Ze środka, jak z pieczary wynurzył się wielki łeb osadzony na drobnym ciałku. Łeb był ozdobiony ciemnymi okularami i zapałką w kąciku ust.
- Porucznik Kobretti – pomyślałam.
Kobretti rzucił mi niechętne spojrzenie i udał się w stronę swoich pracownic. Zbili się w nastroszone stado gulgające i wymachujące rękami. Leśne nimfy wyraźnie wskazywały na mnie i coś tłumaczyły.
- Mam nadzieję, że nie dostanę w zęby – pomyślałam słabo.
Wielki Łeb odłączył się od grupy i podszedł do mnie.
- No?
- Co?
- Na co tu czekasz?
- Na męża.
Jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Pewnie pomyślał, że tą drogą chcę sobie znaleźć męża. Nawet jemu taka opcja wydała się wyjątkowo durna.
- Na mojego własnego męża – dodałam szybko. Zepsuł mi się samochód, koło się paliło i……
- Gdzie jedziesz? - warknął.
- Do centrum – szepnęłam nieśmiało.
- Wsiadaj do mnie, nie będziesz mi tu stała i dziewczynom przeszkadzała w robocie!
- Ale….
- Nie ma ale. Sonia! Popilnujesz auta, pani mąż po nie przyjedzie.
Korynt rozpełzł i rozparł się natychmiast na masce mojego szerszenia, wypiął pierś i uśmiechnął złośliwie w moją stronę.
- Jasne, jasne…czekamy! - wyskrzeczały ustami, które dużo widziały i mrugnęły do mnie porozumiewawczo przebierając opalonymi nóżkami, obutymi w złote szpileczki.
Odjechałam z alfonsem w siną dal, a gejsze polskie długo i raźno machały, aż zniknęły za horyzontem.
Męża rzuciłam na pożarcie. Dał radę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
O, wypraszam sobie. Od jakich znowu stuleci?
OdpowiedzUsuń:-))
OdpowiedzUsuńTy jak dopieprzysz, to raz, a dobrze :-)))
pozdrawiam ciepło
gdzie Ty się dziecko szwendasz???
OdpowiedzUsuńSzlajanie się w celu robienia dzieci... To jest słuszna koncepcja;)
OdpowiedzUsuńSłońce wygnało mnie o świcie z łóżka, gdzie chwilowo wcale nie robiłam dzieci.
OdpowiedzUsuńA czemu psujemy samochody? Bardzo to egzystencjonalne w wymowie, z tym trotuarem :))
Ehm, tutaj dzisiaj będzie tekst! Obrazek i tytuł wstawiłam żeby się zmobilizować do roboty!
OdpowiedzUsuńTak też myślałam :D
OdpowiedzUsuńno to ja czekam z utęsknieniem!!!
OdpowiedzUsuńJak dla mnie na ten upał to zbyt głębokie :)))
OdpowiedzUsuńNo to by było trochę dziwne , gdyby obrazek pozostał bez komentarza.To do Ciebie zupełnie niepodobne. Czekam zatem na wpisik.
OdpowiedzUsuńa tekstu nie widać :)pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMobilizuj się, mobilizuj;-) Ale ten upał chyba nie sprzyja mobilizacji, widzę po sobie;-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!!!
Chciałabym jeszcze choć z raz porobić dzieci. Nawet bez oczekiwania na sukces w postaci progenitury...
OdpowiedzUsuńPieprzu, czy w twoim mieście masz człowieka o Twoich danych?
OdpowiedzUsuńBo ja MU zostawiłam wiadomość na sekretarce w przypływie depresji...
Hmmm...w moim mieście jest 250.000 ludzi - szansa jest znikoma ale jest! Marzyniu - to ja ci po prostu zostawię swój numer telefonu, co? Karteczkę z twoim adresem wyrwałam z koperty i schowałam tak głęboko, że nie mogę znaleźć nawet z pomocą św. Antoniego!
OdpowiedzUsuńPieprzyku, a odsłuchałeś se wiadomość na sekretarce/poczcie głosowej?
OdpowiedzUsuńBo może Tyżeś to jezd?
W obliczu braku zastępowalności pokoleń w Europie należałoby się bardziej postarać ;)
OdpowiedzUsuńJa chyba też nie do końca rozumiem połączenie obrazka z tytułem :)
OdpowiedzUsuńPieprzu, jeszcze 2 dni i będzie tu 40 komentarzy :D
OdpowiedzUsuńTo co radzisz? Poczekać:))))? Już kończę, już, już...jeszcze tylko obiad wstawię i siadam i kończę i wrzucam!
OdpowiedzUsuńWstaw jako brand new :))
OdpowiedzUsuńJaki obiad? W takie dni należy się odżywiać arbuzem!! Psy też!
Ehe, powiedzcie to hurmie i czeredzie...
OdpowiedzUsuńPosuń no się Pieprzu w tym baseniku :))
OdpowiedzUsuńSiedziałaś całą noc i patrzyłaś w oczy świecącym krasnalom i żabom? :D
Haha...prawie. Jakiś natłok zdarzeń- progenitura decydowała się na studia, a ponieważ było jak z osiołkiem co mu w złoby dano, to musiałam doradzać, kiwać głową ze zrozumieniem, przytakiwać, zastanawiać się nad za i przeciw itp. A ponieważ dostał się do wszystkich szkół, do których chciał to wpadł w czarną rozpacz. A dziś od rana świętuję:)))
OdpowiedzUsuńFakt, gdyby się ledwo ledwo dostał do jednej. miałby mniejszy kłopot :))
OdpowiedzUsuńMoże niech zaklepie się wszędzie na wypadek, gdyby mu się odwidziało albo robi ze dwie równolegle? Ja postuluję fizykę! Niech zrobi to, czego ja nie zrobiłam, bo dupa ze mnie nie matematyk :D
To możemy sobie ręce podać. Ale temat mnie bierze i jestem wiernym wyznawcą dr Michio Kaku, jego blog czytam namiętnie .
OdpowiedzUsuńhttp://bigthink.com/blogs/dr-kakus-universe
A dziecko na lotnictwo i kosmonautykę idzie, myślę że fizyki będzie miał aż po same czubki blond fryzu. I liczę, że załapie się na wyprawę na Marsa:)
O Jezuniu, Pieprzu, teraz żem przeczytała Twój wpis pod wujkiem Szczepanem, no to KIEDY MAM SZYKOWAĆ!!??
OdpowiedzUsuńDopiero WE WRZEŚNIU??!!
OdpowiedzUsuńUschnę z tęsknoty...
Pieprzu, mój Jurand przecież tam studiuje i miasto zna!
OdpowiedzUsuńMoże akurat u niego (byłam, sprawdziłam, stężenie syfu praktycznie żadne, cztery dziewczyny do sprzątania, trzy pokoje, kuchnia, łazienka, kibel osobno, wypasy!) byłoby wolne lokum?
No i ja się dopiero teraz o tym dowiaduję?
OdpowiedzUsuńPieprzu toż hiperprzestrzeń stoi przed nami otworem!!! Wielkim otworem!
Zaraz lecę na bloga, nie miałam pojęcia, że pan Michio ma bloga, czytałam w postaci książkowej. Wspaniała nowina.
No to teraz jestem fanką Pieprza, Pieprzowego Męża i Pieprzowego Syna! Bardzo proszę mnie włączyć do wyprawy, potrafię być bardzo zdyscyplinowana. Wbrew pozorom :))
W hiperprzestrzeni psy nie będą Cię targać dekoltem po glebie. Nie wiem tylko, jak to z tymi żabami i krasnalami... czy tam też świecą? ;)
No cóż, my, małomiasteczkowe kasztaństwo, to nawet żadnego Kaku nie znamy... Ino w tych garach siedzimy...
OdpowiedzUsuńA wy se tak jentelektualnie gadacie...
Wręcz świecimy jentelektem. Chciałam tylko skromnie przypomnieć, że przepowiedziałam Pieprzowi, że jeszcze dwa dni i będzie 40 komentarzy. Został jeden dzień i jesteśmy na dobrej drodze :D
OdpowiedzUsuńNa którymś blogu Marzeńcia rzuciła, że odpadłam. No...walnęłam sobie drzemkę godzinną bo teraz trzeba jakiś remont osobisty wykonać i iść do pracy nieść kaganek oświaty. Dobrze, że sala jest klimatyzowana. Grozi mi jednak przedzieranie się nieklimatyzowanym autem przez nieklimatyzowane centum wielkiego miasta. Raaany...hardcore normalnie.
OdpowiedzUsuńMagenta - fruniesz z nami:) Noo...ty jasnowidz jakiś jesteś, czy co..? A tekst już prawie skończony.
Marzeńciu - niech się Jurand dowie:)
Chyba powinnyśmy sobie chat założyć:)
Pieprzu drogi! Nie życzę Ci 100 lat, bo byśmy nie zdążyły oblecieć tych planet, które mamy w planach, więc potrzeba nam znacznie więcej!
OdpowiedzUsuńIstnieje za to realna szansa, że przy poruszaniu się nieco szybszym niż prędkość światła - a w końcu wykrzesanie z siebie takiej energii to małe miki - da się sprawę załatwić :)
Doświadczenie w podróżach autostopem już masz, więc jakoś oblecimy, nawet gdyby Twoje dziecię uznało, że zabieranie nas na tę wyprawę (no chociaż na Marsa na początek) to obciach.
Bardzo serdeczne życzenia urodzinowe, miłego taplania się w basenie po powrocie i niech ogrodowe wypłosze oświetlają dla Ciebie piękną przyszłość. Teraz, kiedy jesteś już duża, wszystko przed Tobą! Serdeczne uściski :)
No Pieprzu, już nie trza Ci lepi życzyć, jak ja Ci życzę. I czekam, czekam na kontakt, bom się już ze wszystkich danych ujawniła, więc dawajcie: Pieprzu i Mażęcia - KIEDY!!!
OdpowiedzUsuńNo to jeszcze raz przyszwendałam, tym razem z życzeniami. Najlepszego:)
OdpowiedzUsuńdziękuję, dziękuję - jeden roczek więcej na plecy:)
OdpowiedzUsuńPrzepiękna historia :D Ma się tego farta :D
OdpowiedzUsuńPieprzu, cieszę się kolejnymi doświadczeniami, które zdobywasz i upewnia mnie ta historia w tym, że na dalekich rubieżach kosmosu nic nam nie zagrozi. Nawet gdybyśmy miały awaryjne lądowanie na planecie Kurwion.
Swoją drogą, w którą stronę się nie zegniesz albo nie wypniesz... :)))
Kurczę, a ja nigdy nie jechałam karkowozem z alfonsem :)))
Oj, tak:) Ma się to doświadczenie, prawda:))) Mam jeszcze kilka dobrych w zanadrzu. Tak...kosmos stoi otworem, można powiedzieć, że ziaje zachęcająco chłodną czeluścią swą. Wczoraj wieczorem /o północy bo wtedy komary idą kimać/ usiadłam sobie przed domem, słuchawki na uszy założyłam i popatrzyłam na gwiazdy. Wołały!!!
OdpowiedzUsuńOpowieść mnie wygięła. Muszę jeszcze raz!!!
OdpowiedzUsuńJa sobie pomyslałam, że lżej siebie prowadzić niż samochód;)
OdpowiedzUsuńwow,wow..dlugo Cie nie bylo ale jak juz jestes..;-))))
OdpowiedzUsuń:-))) Pieprzu, majstersztyk.
OdpowiedzUsuńNo to wynika z tego, że nie każdy kark ze swoim karkowozem taki straszny jak go malują, nawet potrafią bez bicia do miasta zawieźć i samochodu (zepsutego) nie ukradną :) Z drugiej strony to chyba nie kark był a głowonóg skoro drobne ciałko i duża głowa :))) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńGratulacje przygód! :))
OdpowiedzUsuńAle mąż chyba po raz pierwszy miał taką obstawę przy robocie :)!
A tak w ogóle to w zasadzie pewnego rodzaju komplement, jeśli klasa robotnicza uznała Cię za konkurencję! :))
OdpowiedzUsuń